Od zawsze interesowała mnie pomoc ludziom, ale w pewnym momencie zaangażowała mnie do tego stopnia, że zaczęłam całkowicie zapominać o sobie. Uginałam się pod ciężarem ich problemów i jak wielu z czytelników tej książki, niczego nie chciałam w swoim życiu zmieniać. Uważałam, że muszę pomagać, ponieważ taka jest potrzeba chwili i nikt inny tego za mnie nie zrobi. Był to oczywiście błąd, zrozumiałam to jednak dopiero wiele później. Obecnie staram się zachowywać równowagę. Oczywiście czasami tracę punkt podparcia i moje nastroje przechylają się w tę lub drugą stronę. Z reguły trwa to krótko i na nowo wracam do stanu równowagi. Staram się, aby było to podstawą mojej pracy. Badając problemy najbardziej potrzebujących pomocy, odkrywałam, że ci znajdujący się w największym „dole”, zawsze nawiedzeni byli przez duchy. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, czy były one przyczyną czy skutkiem. Uważałam, że to podobne do rozmyślania, czy najpierw była kura, czy jajko. Uznałam, że skoro opętanie prowadzi do tak katastrofalnych konsekwencji, to ja muszę stanąć na głowie i znaleźć sposób, aby ludziom pomóc. Liczyło się tylko to. Dodatkowo miałam świadomość, że większość nie znała stopnia złożoności tego problemu (czyli że duchy potrafią czasami w tak tragiczny sposób oddziaływać na ludzi). Widziałam, że wielu ludzi wpadło w ten przysłowiowy dół tak głęboko, że bez pomocy z zewnątrz nie mają szans się z niego wydostać. Mówię tu o fizycznej, namacalnej formie pomocy. Ofertę nie-fizycznej pomocy otrzymywali bowiem zawsze (od Aniołów, Mistrzów i innych dobroczynnych istot). Jednak większość nie potrafiła tej wyciągniętej do nich ręki dostrzec i z zaoferowanej pomocy skorzystać. Widząc to, stałam się brakującym ogniwem pomiędzy tym co fizyczne, a tym co nie-fizyczne. Nikt w tamtych czasach nie chciał się tego zadania podjąć. Stałam się nauczycielką tego, jak żyć po tej (dla żywych) i po tamtej stronie (dla duchów). Moja terapia dotyczyła zatem dusz żywych, jak i umarłych.
Obserwacje potwierdzały, że gdy obie strony były gotowe na zmianę, ona dokonywała się niemal natychmiast. Często miałam też przypadki, gdy tylko jedna strona (duch lub żywy człowiek) nie chciała pozwolić na rozłąkę. Moim zadaniem było wtedy uczenie ludzi czy duchów, aby uwalniali się od potrzeby bycia ofiarą. Wraz ze zrozumieniem tego nadchodziła też wolność. A gdy druga strona nie chciała wolności? Duch znajdował wtedy inną osobę lub osoba ducha, by znów popaść w niewolę. Niektórzy spytają – „Jak można nie chcieć wolności?”
Z opętaniem jest tak samo, jak z każdym innym nałogiem. Niektórzy ludzie tak bardzo przyzwyczaili się do złego samopoczucia, że nie dostrzegają już korzyści w dobrostanie (jednocześnie lękając się zmian, wyjścia naprzeciw konsekwencjom własnej twórczości czy potędze tego, czy mogliby się stać). Aby przejść z jednego stanu do drugiego, potrzebna jest przede wszystkim decyzja, a następnie wola, czasami niezłomna, aby w tym postanowieniu czy nowym stanie wytrwać. Dopiero gdy nowy stan się utrwali, staje się tak samo naturalny, jak poprzedni.
To była wspaniała, ekscytująca praca, codziennie zdarzały się cuda, w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie było też ani jednego przypadku, aby ktoś nie doświadczył cudu. Czasami uwolnienie było trwałe, czasami tylko na jakiś czas. Tak czy inaczej pomoc otrzymywał każdy.
Gdziekolwiek się nie znalazłam, nawet na przydrożnej stacji benzynowej, musiałam liczyć się z tym, że ktoś do mnie podejdzie i opowie, co dla niego zrobiłam. Zawsze pomagam na odległość, nie widuję się zatem z moimi klientami, oni jednak znają moją twarz z telewizji, czasopism czy internetu.
Powracając do tematu. Niektórzy ludzie chcieliby nie mieć duchów, a jednocześnie nadal pozostawać w stanie, nazwijmy to – braku trzeźwości, jaki daje im opętanie. To rodzaj nałogu, a dla nałogowca ważny jest stan nie lekkiego odurzenia, lecz całkowitej utraty własnej świadomości. Każdy nałogowiec to wie i jeżeli chce się pozbyć nałogu, musi odszukać i wyeliminować przyczynę, która go do nałogu popycha. Chęć poczucia się lepiej sprawia czasami, że nie będzie chciał się już czuć źle.
Są też ludzie, którzy bez przerwy proszą o pomoc dla siebie lub innych. Pomogłam im i to przyniosło ulgę. Z jednej strony się z tej ulgi cieszą, a z drugiej coś ich ciągnie do poprzedniego stanu. Co to za siła? Nawyku, a każdy nawyk podobny jest do koleiny na drodze, w którą kierowcy wpadają przy najmniejszej nieuwadze. Aby utrzymać się na równej drodze, muszą być bardzo uważni. Im głębsza koleina, tym trudniej się z niej wydostać, a jednocześnie łatwo przy najmniejszej nieuwadze wpaść w nią z powrotem.
Gdy pomagam danej osobie po raz drugi, piąty, dziesiąty a nawet na przestrzeni wielu, wielu lat, po raz pięćdziesiąty, to znaczy, że z tą osobą jest coś nie tak, a nie z opętującym duchem. Ci ludzie wiedzą i czują, że pomagam im za każdym razem (inaczej nie ponawialiby prośby o pomoc), ale po jakimś czasie wracają w poprzednią koleinę. Na przestrzeni lat powstała grupa ludzi, którzy ciągle chcą korzystać z mojej energii, lecz nie chcą ze sobą zrobić nic, co prowadziłoby do zmian. Nie chcą, czy nie potrafią zrozumieć, że duchy przychodzą do ich potrzeby, a nie są przyczyną problemu. Pomagając wcześniej bez końca, uginałam się coraz bardziej pod tym ciężarem. Wydawało mi się, że nie mam prawa powiedzieć – „Nie!”. Spytałam zatem – „Boże, czy mam prawo odmówić? Jestem zmęczona tym bezproduktywnym pomaganiem. Moja pomoc tak naprawdę nic im nie daje, gdyż oni nie chcą nic zmienić”. Usłyszałam wtedy odpowiedź – „Twoja rola nie polega na tym, aby każdego uratować. Wychodź do ludzi z miłością i ze współczuciem i nie martw się tak bardzo o wyniki. Wyższa mądrość zajmuje się wynikami i zna czas przeznaczony dla wszystkich rzeczy. Ich wolna wola współistnieje z ich przeznaczeniem. Wyciągaj dłoń z miłością, rób co w twojej mocy i nie przykładaj tak wielkiej wagi do rezultatów”. Ta prosta koncepcja brzmiała bardzo prawdziwie, była balsamem zrozumienia, którego tak bardzo potrzebowałam. Dopiero wtedy potrafiłam odmówić do czasu, gdy dany człowiek nie będzie chciał pomóc samemu sobie (czyli się zmienić). Zrozumiałam też, że to nie egzorcyzm jest w takich przypadkach nieskuteczny, lecz że oni sami nie pozwalają sobie na czucie się dobrze, gdyż uzależnieni są od złego samopoczucia. Ja odprowadzam ducha, a oni natychmiast go na powrót przyciągają.
Aby unaocznić ten schemat niektórym cierpiącym, tak długo drążyłam wraz z nimi, poszukując prawdziwych przyczyn, aż w końcu docierałam do sedna sprawy. Za każdym razem byli oniemiali z wrażenia. Jedni mówili – „Pani Wando, jak mogę sobie pozwolić czuć się dobrze, skoro wokół mnie jest tyle biedy, tyle nieszczęścia i to na całym świecie. Chyba lepiej, jak wszyscy są nieszczęśliwi, niż aby jeden człowiek był szczęśliwy, a drugi nieszczęśliwy”. „A nie lepiej dać temu nieszczęśliwemu przykład, że może istnieć szczęście?” – pytałam.
Inni twierdzili – „Pani Wando, od dzieciństwa słyszałem, że cierpienie uszlachetnia. Jak pani mi pomoże i czuję się dobrze, to zaczyna mi czegoś brakować, chyba tego cierpienia. Wtedy zaczynam się znowu czuć źle, tym razem dlatego, bo czuję się taki bezwartościowy, mało szlachetny”. Jeszcze inni mówili – „Jak to, ja mam duchowi wybaczyć, żeby on był w stanie odejść? O nie, ja nigdy mu nie wybaczę! Wolę cierpieć, ale nie popuszczę…”. Trudno takiemu człowiekowi wytłumaczyć, że wybacza dla siebie, a nie kogoś. Wybaczenie nie polega wcale na powiedzeniu drugiemu człowiekowi – „Nic się nie stało, rób tak dalej”, lecz na zrozumieniu, że oboje uczestniczymy w tej samej lekcji i nauka jest potrzebna w takim samym stopniu nam obydwu. Powtarzam – wybaczenie nie jest dla drugiej strony (człowieka czy ducha), lecz dla siebie samego, abyśmy mogli lekcję zrozumieć, zakończyć i pójść dalej. Brak wybaczenia równoznaczny jest z przywiązaniem się do tego „czegoś” (człowieka, ducha czy okoliczności), a to będzie nas gnębiło na tym i na tamtym świecie. A jeżeli ponownie przyjdziemy na świat, wrócimy tu z tym samym wyzwaniem, lecz najczęściej wiele trudniejszym w swojej naturze (gdyż wcześniej udowodniliśmy już, że cierpienie, które musieliśmy znosić nie było wystarczające). Będziemy przychodzić tyle razy, aż w końcu daną lekcję zrozumiemy i będziemy potrafili przebaczyć. Powtarzam raz jeszcze – przebaczamy, aby przestać cierpieć, a nie, aby wydać przyzwolenie na krzywdzenie nas.
Jest jeszcze inny rodzaj ludzi, którzy szczerze, z głębi serca mówią – „Pani Wando, to wszystko prawda, co pani mówi, ale do tego potrzebna jest zmiana, a ja do tego nie jestem jeszcze gotowy/a”. Myślę, że to mówi samo za siebie. Drogi czytelniku, ludzie cierpią, ponieważ chcą cierpieć i nawet gdybyśmy (ja i moi asystenci) stawali na głowie, aby im pomóc, to oni i tak z tej okazji nie skorzystają lub skorzystają tylko na chwilę, aby z powrotem wrócić do dawnych przyzwyczajeń. Po jakimś czasie takie osoby dzwonią i ponownie proszą o pomoc. Nie rozumieją jednak, że opętanie w tym wypadku jest skutkiem ich własnych błędnych przekonań.
Jeżeli opętanie jest przyczyną problemów (czyli gdy człowiek nie przyciąga już ducha swoimi niezałatwionymi podświadomymi emocjami / myślami) to łatwo jest rozerwać łańcuchy łączące dwie dusze. Tak uwolniony człowiek natychmiast staje się „normalny”.
O ile tego typu praca dodawała mi skrzydeł, to ta z ludźmi niepragnącymi zmian, wiązała mnie jakby łańcuchami. Ale zacznę od początku. Egzorcyzmami zajęłam się zupełnie przez „przypadek”. Chciałam pomóc pewnej będącej w potrzebie kobiecie (zrobiłam to bez jej wiedzy) i nie wiedziałam nawet, że moja pomoc była egzorcyzmem, a to co z niej zdjęłam duchami. Może to i lepiej, gdyż mogłabym się wystraszyć albo uznać, że to domena kościoła. Działałam w dobrej wierze, lecz zupełnie po omacku. Brakowało wtedy na ten temat literatury, a tym bardziej księży egzorcystów. W niektórych krajach był tylko jeden, najwyżej dwóch, a w większości ani jednego. Tymczasem zapotrzebowanie było wielkie, nawet dla tysięcy. Myślałam wtedy, że ta kobieta to pojedynczy przypadek i nie sądziłam, że pomocy z zakresu egzorcyzmów będzie potrzebowało więcej ludzi. Jednak Bóg chciał inaczej. Ktoś zauważył przeobrażenie tej kobiety i zaczął głośno pytać o egzorcyzmy, dyskutować na ten temat. To sprawiło, że po jakimś czasie zgłosił się do mnie inny człowiek (tym razem już sam z siebie) z prośbą, abym spróbowała egzorcyzmować jego matkę. Twierdził, że lekarze położyli na niej „krzyżyk”. Ponownie pojawił się rezultat, efektem czego po pomoc przyszedł ktoś inny, potem ktoś następny i jeszcze następny, aż egzorcyzmowanie stało się to moją nową profesją i musiałam zrezygnować z tego, co robiłam dotychczas.
Trafiali do mnie ludzie, którzy byli świadkami (czasami mimowolnymi) czyjegoś przeobrażenia, uzdrowienia lub opowiedział im o tym ktoś, kto taką pomoc uzyskał. Po takiej rekomendacji nie musiałam niczego wyjaśniać, tłumaczyć, czy do egzorcyzmów przekonywać. Oni doskonale wiedzieli, czego chcą ode mnie, a ja mogłam im egzorcyzmy dać. Nie miało dla mnie znaczenia, co im dolegało i jak długo, czy była to choroba psychiczna czy choroba ciała, albo ilu ludzi starało im się do tej pory pomóc. Gdy stwierdzałam duchy, to mi wystarczało, aby rozpocząć egzorcyzmy. Ponieważ zawsze egzorcyzmuję na odległość, przestałam być w pewnym momencie świadoma tego, czy i w jakim stopniu moja pomoc była skuteczna. Wiedziałam z pewnością, że zmiany na lepsze następowały po każdym egzorcyzmowaniu (czyli średnio raz dziennie), ale nie wiedziałam jaki to ma fizyczny efekt na człowieka i jak długo taki stan się utrzymuje. Chciałam oczywiście wiedzieć, co egzorcyzm z duchów wnosił do życia pojedynczego człowieka i całych rodzin. Otrzymywałam oczywiście informacje o zmianach na lepsze od pewnej ilości ludzi. Najczęściej jednak moi klienci bardzo szybko chcieli o egzorcyzmach zapomnieć i to, że mieli problem z duchami. Czasami miałam nawet do nich żal o to, że myślą tylko o sobie. Gdyby poczuwali się do obowiązku powiadamiania mnie o zaszłych w zmianach, to mogłaby powstać na tej podstawie dokumentacja, z której mogliby skorzystać lekarze, psychiatrzy lub naukowcy. Tymczasem najczęściej mojej pomocy ludzie chcą cichcem, jakby było w tym coś wstydliwego. Zupełnie nie myślą o innych ludziach, którzy są w takiej samej, jak oni, sytuacji. Myślałam w taki sposób, ponieważ ponosił mnie wtedy ogromny entuzjazm, że w tak łatwy sposób można pomóc, tak dużej ilości ludzi. Dzisiaj wiem, że zbyt wiele od nich oczekiwałam. Musieliby zapragnąć dobra ogólnego, a oni nie dojrzeli jeszcze do tak radykalnej zmiany w myśleniu. Pozostają zatem w zakresie myślenia tylko o sobie.
Te informacje zwrotne były mi niezmiernie potrzebne i nie miało to oczywiście nic wspólnego z ciekawością. Zawsze jestem świadoma tego, czy dany człowiek ma jeszcze przy sobie duchy. Chodziło o to, że zaczęłam dokładnie badać przyczyny opętań. Interesowało mnie głównie, jak i dlaczego dochodzi do opętania, jak i dlaczego rozwija się w związku z tym choroba, jaki jest związek pomiędzy egzorcyzmem, i uzdrowieniem, i dlaczego jedni, którzy poddają się temu procesowi zdrowieją, a inni nie. Szczególnie interesowało mnie, dlaczego całe rodziny są podatne na opętanie. Jakie emocjonalne i fizyczne obciążenia sprawiają, że opętanie dotyka tak dużych grup ludzi? Dlatego prosiłam o relacje z postępów, wyniki badań, jeżeli takowe istniały, itd. Jednak dane te otrzymywałam w bardzo ograniczonej ilości. Wiedziałam, że nie ma to nic wspólnego ze skutecznością egzorcyzmów, gdyż te dane mam z pierwszej ręki, widzę, czy ludzie nadal mają duchy. Przyczyna miernej kooperacji jest bardzo prosta. Ludzie proszą, a wręcz błagają o pomoc, gdy im doskwierają problemy. Obiecują wtedy złote góry, współpracę i zobowiązują się do wielu rzeczy. Jednak gdy poczują się choć trochę lepiej, natychmiast o tym zapominają. Bardzo ciężko zadać im sobie „zbędny” trud i informować mnie o rozwoju wydarzeń. Oczywiście nie wszyscy są tacy, a jednak większość. Oczywiście nie chodziło mi o wdzięczność. Błędnie jednak zakładałam istnienie w ludziach świadomości, że w interesie każdego z nas jest włożenie swojej cegiełki dla dobra ogółu oraz że wszyscy powinni dowiedzieć się o tym, z czym się do tej pory całkowicie nie liczyli.
Jednak Bóg znalazł i na to rozwiązanie. Gdy ludzie do mnie dzwonili, to bardzo wiele rozmów zaczynało się od relacji na temat tego, jaki sukces fizyczny miały egzorcyzmy dla dzwoniącego lub jego bliskich. Podpowiadali nam – „Wie pani, tu chodzi o męża mojej znajomej, który chorował na białaczkę. Był bliski śmierci, lekarze nie dawali mu szans na przeżycie, a teraz jest zupełnie zdrowy”. Albo – „Ta pani Kowalska, wie pani ta ze schizofrenią jest już całkiem normalna”, „To dziecko, co latało za swoimi rodzicami z nożem, już się zupełnie uspokoiło”, „Ta dziewczynka, która nic nie mówiła jest teraz wygadana jak mało kto, pewnie chce nadrobić stracony czas”, „Guz z piersi całkiem zniknął” itd. W taki sposób wiedziałam nie tylko, że odeszły duchy, lecz jaki efekt miało to na fizyczność człowieka. Niejednokrotnie byłam bardzo zdziwiona, że egzorcyzmy doprowadzały do tak wielkiej zmiany.
Z czasem było coraz więcej zapytań o pomoc i każdego dnia moi asystenci zasypywani byli pytaniami, które się ciągle się powtarzały, bez względu na status, wykształcenie, religię, itd., pytających. A zatem ludzie bogaci czy biedni, wykształceni, czy też nie, wielcy, czy mali, reagowali tak samo. Wszystkim bez wyjątku trudno było zrozumieć, dlaczego nagle nie potrafią sobie poradzić z najprostszymi zdarzeniami czy zadaniami dnia powszedniego, które do tej pory wykonywali z łatwością, dlaczego nie działają żadne leki, a choroba mimo kilku operacji nadal wraca. Co jest zjawiskiem, z którym przyszło im się zmagać w dzień i w nocy?
Jedno pytanie natychmiast rodziło następne. Wiedza ta jest tak rozległa, że nawet najdłuższa rozmowa nie załatwiała sprawy. Czasami nie byliśmy w stanie odpowiadać na wszystkie pytania, co wywoływało frustrację. Większość dnia spędzałam na instruowaniu asystentów, jak odpowiadać na te same pytania. Ta wiedza była do tej pory ukryta, wyparta z ludzkiej świadomości i prawie każdy ze zgłaszających się ludzi, myślał, że to, co go spotkało (osobiście lub najbliższych) jest odosobnionym, jednostkowym przypadkiem. Zobaczyłam, że sprawa dotyka bardzo wielką część populacji, a większość chciała swój problem zamieść pod dywan, aby nie ujrzał światła dziennego.
Tymczasem mój czas był bardzo ograniczony, gdyż do rozmów dochodziła jeszcze kwestia oczyszczań, czyli egzorcyzmowania na odległoć. A gdzie czas na życie osobiste, dzieci, rodzinę i moją dotychczasową pracę? Miałam wiele innych obowiązków. Jednak ludzie na siłę domagali się szczegółowych wyjaśnień. Miałam ludzi, którzy wydzwaniali po kilka razy dziennie, co pomnożone przez kilkunastu różnych ludzi i czasami godzinne rozmowy daje obraz sytuacji.
Wpadłam wtedy na pomysł napisania broszury, którą mogłabym dawać klientom do przeczytania, z której powstała książka Opętani przez duchy - Egzorcyzmy w XXI stuleciu. Chciałam, aby czytelnicy sami znaleźli odpowiedź i pociechę w chwilach rozpaczy, wielkich kłopotów czy tragedii. Książka dołożyła mi jednak pracy, zamiast ją odebrać. Ludzie czytali ją nagminnie (bardzo szybko stała się bestsellerem) i polecali innym. Zaczęła się wtedy do mnie zgłaszać naprawdę duża ilość ludzi. Książka zamiast odpowiedzieć na istniejące pytania, naprowadzała ludzi na coraz to nowe pytania, efektem czego miałam coraz więcej pracy.
Do tej pory trafiali do mnie tylko ludzie z polecenia, którzy znali rezultaty mojej pracy. Byli bardzo zdyscyplinowani, chętni do zmian. Uruchamiało to w nich siły, które gwarantowały sukces. Teraz zaczęli zgłaszać się ludzie, którzy wprawdzie przeczytali moją książkę, ale byli innego rodzaju, niż wcześniej. Wpadłam na pomysł zatrudnienia większej ilości asystentów. Jednak ludzie nie chcieli rozmawiać z „jakimś tam” asystentem. Traktowali ich z góry, byli nieprzyjemni, czasami wręcz wulgarni. Wtedy definitywnie zdecydowałam się zająć wyłącznie egzorcyzmami, a pytaniami zajęli się asystenci. W ten sposób nikogo nie pozostawiłam bez pomocy. Osoby głodne wiedzy zapraszałam i nadal zapraszam na wykłady i tam do woli odpowiadam na zadawane pytania. Organizowałam wykłady w różnych miastach i ponosiłam spore koszty na ich organizację. Wiele osób gorąco zgłaszało chęć udziału, lecz ostatecznie na wykład nie przyjeżdżało. Powód był prosty. Gdy duchy od nich odchodziły, wiedza przestawała im być potrzebna. Prawdziwych studentów tego tematu można zliczyć na palcach jednej ręki, chociaż to wiedza podstawowa. Raz na zawsze skończyłam zatem z samodzielnym organizowaniem wykładów. Chętnie korzystam jednak z zaproszeń samodzielnych organizatorów i zainteresowanych tą wiedzą ludzi. Okazuje się, że większe zainteresowanie takimi prelekcjami istnieje za granicą. Być może wedle zasady – „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.
Moje obecne doświadczenie opiera się na dziesiątkach tysięcy przypadków ludzi, którym pomogłam przy pomocy egzorcyzmów i setkach tysięcy duchów, które się do nich podczepiły. Czy zatem lekarze albo naukowcy zainteresowali się tym tematem? Cóż, te kręgi zbyt wiele straciłyby na zrozumieniu i implementacji tej wiedzy. One są bowiem zorientowane na zysk, a nie dobro innych. Zrozumiałam, że ludzie, którzy sami nie są opętani lub są opętani, ale nie dojrzeli, aby opętaniu stawić czoło, wcale tej wiedzy nie chcą, po części z lęku, a po części ze względu na utratę możliwych profitów. Myślę, że następujące przykłady wyjaśnią, co mam na myśli.
Dawno temu przyjechała do mnie młoda kobieta, Magda, ze swoim kilkuletnim autystycznym synem Bartusiem. Był to mój pierwszy kontakt z autyzmem, oko w oko i to w najcięższym wydaniu. Bardzo przeżyłam to spotkanie. Dziecko bez przerwy wyło, jak zraniony zwierzaczek i bez chwili przerwy kiwało się i kręciło w kółko. „Czy on jest taki zawsze, czy tylko teraz pobudzony nową sytuacją?” – spytałam. „Teraz jest nawet spokojniejszy niż zwykle, bo się pani boi. W domu, gdy czuje się u siebie, dopiero się rozkręca, nie chciałaby pani tego zobaczyć. Najgorsze, że on w ogóle nie sypia. W nocy najwyżej godzinę, półtorej. Mimo że pomaga nam cała rodzina, słaniamy się na nogach, gdyż nie dajemy sobie rady. Ja nie pracuję, ale mąż już pada ze zmęczenia” – odpowiedziała młoda mama. Okazało się, że w Bartusiu są jego dziadkowie. „Jak umarli?” –spytałam. Duchy zwykle nie zachowują się aż tak nagannie po śmierci. Okazało się, że mieli wypadek i nie odzyskali już przytomności, byli w wielkim szoku. Nie będę opisywała procesu egzorcyzmowania i terapii, gdyż nie o to w tym miejscu chodzi. Gdy pomogłam dziecku, od razu nawiązało kontakt z otoczeniem, nawet zaczęło rozmawiać, mimo że wcześniej mu się to nie zdarzało. Uradowana Magda chciała podzielić się swoją radością. Pisała gdzie tylko mogła, nikt nie reagował. Wystąpiła na ogólnopolskim zjeździe dzieci autystycznych, na którym byli lekarze, rodzice, itd. Zamiast zainteresowania możliwością terapii i szansą dla tych dzieci Magdę wykpiono, a nawet obrzucono różnymi epitetami z wulgarnymi włącznie. A rodzice? Wstawali jeden po drugim i w panice wołali, żeby nie insynuowała, jakoby ich dzieci były nawiedzone. Powinna wiedzieć, że nie są opętane, lecz chore. Przypisywali jej chorobę psychiczną, skoro wierzy w to co mówi.
Za około dwa tygodnie do Magdy przyszło pismo z fundacji dzieci autystycznych z nakazem oddania wszystkich środków, jakie kiedykolwiek otrzymała dla Bartka. Była to bardzo duża suma, gdyż pokrywała rachunki lekarzy, terapeutów, przejazdy, itd. „Pani Wando, cieszę się że Bartuś wyzdrowiał, ale co ja mam teraz zrobić? Skąd ja wezmę te pieniądze? Przecież ja je spożytkowałam na Bartusia, lekarzy i terapeutów” – płakała do słuchawki. „Szczęśliwie” po jakimś czasie duch wrócił do Bartusia (co przy autyzmie jest normą, stąd konieczne jest długoterminowe egzorcyzmowanie) i lekarze fundacji widząc, że chodziło o tymczasową poprawę, zrezygnowali z nakazu zwrotu pieniędzy. Magda nauczona tym incydentem już nigdy więcej oficjalnie nie pochwaliła się postępami swojego synka. Pisała jednak pod pseudonimem do różnych instytucji, co nie spotkało się z najmniejszym zainteresowaniem. O tym skąd brało się uzdrowienie Bartusia, wiedziała cała rodzina i terapeutka, która w pewnym momencie zażądała od Magdy wyjaśnień. Pani doktor opiekująca się na co dzień Bartusiem, nie interesowała się tymczasem poprawą jego stanu. Wprawdzie zadawała różne pytania, ale z relacji Magdy wynikało, że nie miały związku z chorobą. Bartuś poszedł do szkoły i coraz częściej nie było różnicy pomiędzy nim, a normalnymi dziećmi. Od czasu do czasu potrzebował mojej pomocy, gdyż do takiego dziecka częściej przychodzą różne duchy. Jak już pisałam, gdy uszkodzona jest siatka eteryczna, duchy mają łatwiejszy dostęp do człowieka. Po jakimś czasie Magda została zaproszona z Bartusiem i jego terapeutką do stolicy. Tam pani doktor (która od lat opiekowała się Bartusiem) i terapeutka (która niemal od początku o wszystkim wiedziała) zostały uhonorowane za zasługi wniesione na rzecz autyzmu. Pani doktor wygłosiła wykład na temat autyzmu i opowiedziała, jak przyczyniła się do uzdrowienia Bartusia. Magda z terapeutką zadzwoniły do mnie po uroczystości, z poczuciem winy – „Pani Wando, co my mamy w tej sytuacji zrobić? Jeżeli powiemy prawdę, to pewnie znowu zażądają zwrotu pieniędzy. Ta pani doktor nic dla Bartusia nie zrobiła. Przepisywała lekarstwa, których ja mu w ogóle nie podawałam”. „Pani Magdo, cieszcie się, że Bartuś odzyskał życie” – powiedziałam – „nie patrzmy na zasługi. Ja również nie mogłabym sobie przypisać sukcesu, gdyż jestem tylko ‘pośrednikiem’, kanałem, przez który uzdrowienie nastąpiło, a wszystko jest w rękach Boga”. W dniu dzisiejszym Bartek niczym nie różni się od innych ludzi. Skończył studia, założył rodzinę, ma dzieci, pracuje. A tak na marginesie – mam do czynienia z wieloma ludźmi, którym chciano pomóc w autyzmie, gdy byli już dorośli. Duchy odeszły, ale oni sami nie są w stanie prowadzić normalnego życia. Mają co najmniej kilkanaście lat zaległości w rozwoju w stosunku do ludzi bez schorzenia. Praca terapeutyczna jest tu niezwykle ważna i musi być taka, jakby była przeznaczona dla najmniejszych dzieci. Ciało tych ludzi jest wprawdzie dorosłe, ale pod względem przystosowania do samodzielności znajdują się czasami na poziomie niemowlaka, trzeba ich zatem uczyć od samych podstaw. Niestety najczęściej nie ma kto się tym zająć, gdyż rodziny szybko się zniechęcają. Tylko naprawdę niewielu się udaje.
Krótko po sprawie z Bartusiem zadzwoniła do mnie z Kanady inna mama dziecka wcześniej autystycznego z bardzo podobną historią. „Pani Wando” – powiedziała ze smutkiem – „pani doktor zajmująca się moją Kasią, napisała na podstawie jej przypadku pracę naukową, w której udowadniała, że jest wynalazcą sposobu na autyzm. Gdy uświadomiłam jej, że pomoc pochodziła od egzorcystki z Polski, owa pani doktor wpadła w taką paranoję, że zaczęła wrzeszczeć do słuchawki i grozić mi, że zadba o deportację mnie i mojej rodziny z Kanady, jeżeli będę to rozgłaszała. Twierdziła, że ma odpowiednie znajomości. Wiadomość o uzdrowieniu Kasi obiegła całą Kanadę. Ciągle dzwonią do mnie w tej sprawie reporterzy, chcą znać szczegóły. Co mam zrobić? Nie wiem do czego ta pani doktor jest zdolna, a z drugiej strony, gdy będę kłamała skrzywdzę panią i inne dzieci, które mogłyby z tej wiedzy skorzystać…”. Poradziłam, aby mówiła tylko to, co dyktuje jej serce. Ostatecznie może nie mówić nic, skoro nie chce kłamać, a nie może powiedzieć prawdy.